poniedziałek, 16 marca 2015

Pierwszy One Shot :D

Jak miło znów zajrzeć na tego bloga :) Wasze komentarze były wzruszające :D jesteście tacy kochani <3
Otóż teraz mam wam do ,,przekazania" z bloga o OS'ach kilka moich dzieł. Być może już czytaliście, ale gdzieś muszę je ulokować xD Teraz je tu przeniosę (1 OS na... tydzień?) i potem będą nowe :D
Dziękuję także za miłe komentarze, co do mojej osoby XD Naprawdę wyglądam jak Vanessa? Ona jest prześliczna, a moja uroda raczej przeciętna :/  Zapraszam do komentowania!
(p.s możecie też pisać OS'y i mi je przesyłać na mojego gmaila :) )

Jest to pierwszy One Shot jaki dodaje. Napisałam go, podczas przerwy od blogów. Oto i on:

W zasadzie nie wiem jak to się dokładnie zaczęło. Zaczynam sobie powoli przypominać każdy szczegół, ale za bardzo nie wychodzi. Pierwsze wspomnienia miałam same bolesne. Wraz tylko z pojawieniem się go... No cóż... Wszystko się zmieniło. Zanim opowiem tę historię zacznę od przedstawienia się. A raczej podania mojej nazwy, bo nie za bardzo lubię się przedstawiać. Nazywam się Laura Marano, a oto moja historia...
Wypuście mnie!-krzyczałam już od dłuższego czasu. Nie byłam smutna, przygnębiona. Nie płakałam. Byłam raczej wściekła. Jak oni moli mnie porwać! 
-Cicho!-krzyczał na mnie co chwila jakiś bandyta. Tak ich nazwałam. Bandyci. Oni też biorą udział w jakiejś tam wojnie. Ale co w takim razie ja im zrobiłam? Czy ja jestem powodem tego, że powstał ten konflikt? Odpowiedź jest prosta: Nie!
-Bo jak nie, to co mi zrobisz brutalu?-spytałam poirytowana. Szybko tego pożałowałam. Dostałam w twarz jego okropną dłonią.
-Damski bokser-wysyczałam. Wtem otworzyły się drzwi do tego jakże ciemnego pokoju. Mała lampka - to było jedyne źródło światła. Teraz weszli jacyś mężczyźni. Ubrani tak samo. Widocznie z jego bandy.
-Czemu ma czerwony policzek?-spytał najwyższy i najbardziej umięśniony z blizną koło oka. Na pierwszy rzut oka widać, że to ich kapitan. Albo szef. Nie wiem jak w tych stronach mówią na takich ludzi. Jego akcent był identyczny do tego, co mnie uderzył. 
-Zdenerwowała mnie-powiedział. Że co? Że ja?! I jeszcze ma tupet mówić coś takiego? Porwał mnie, a mówi, że ja go denerwuję?
-Wypuść mnie, a nie będziesz musiał mnie słuchać!-plunęłam mu prosto w twarz. Widziałam jak podniósł rękę, aby uderzyć mnie po raz drugi. Zamknęłam oczy, ale nie poczułam nic. Za to usłyszałam dość mocne uderzenie. Powoli otworzyłam oczy, a ich szef uderzył mojego oprawcę.
-Nie masz prawa jej bić! To, że jest z innego narodu, o nie jej wina. Co ci zrobiła ta kobieta?-spytał ten wysoki, a mój oprawca nadal milczał.
-Przepraszam szefie-odpowiedział. Jednak szef!
-Idziesz z nami-powiedział ich szef do mnie. Szorstko, zimno, bez uczuciowo. Tak właśnie jestem tu traktowana. I nawet tracę już nadzieję, na to, że kiedykolwiek będzie lepiej.
<Kilka dni później>
Zamknęli mnie w ciemnym, zimnym pomieszczeniu. Mam tylko łóżko. Do spania. No i osobny ,,wychodek" jeżeli tak mogę to nazwać. Jedzenie donoszą mi. Ale mam wrażenie, że dają mi resztki, które inni ludzie nie dojadają. W każdym bądź razie przynajmniej mnie nie katują, a ja mam czas aby spokojnie pomyśleć nad moim mężem. Mój mąż, Josh, zmarł ze 3 lata temu. Obiecałam sobie, że nigdy nie wezmę sobie innego męża. Jestem też winna jego śmierci. Poszedł do banku, bo kazałam mu wypłacić pieniądze. Nie przewidziałam, że będzie tam napad. Gdybym go tam nie wysłała, może moje 2 letnie małżeństwo miałoby już 5 rocznicę? A nie 2 rocznice ślubu i 3 śmierci. To okropieństwo. Zabili niewinnego człowieka...
-Szybko!-ktoś do mnie szepnął.
-Kim jesteś?-ze względu na panującą tu ciemność nie dostrzegłam twarzy osoby, wypowiadającej te słowa.
-Opowiem ci wszystko, jak uciekniemy stąd-nie dawał za wygraną.
-Mam iść z obcym człowiekiem, którego nawet nie widzę i nie znam gdzieś i nawet nie wiem gdzie? A co jak jesteś z nimi? Chcecie mnie zabić za ucieczkę, tak?-spytałam również szeptem. Tyle, że ja byłam zdenerwowana i pełna obaw.
-Obiecuję ci, że jak się pospieszysz, to wyjdziesz stąd cało i zdrowo-po tych słowach zrobiło mi się lżej. Tak jakbym zaczęła mu ufać. W końcu komuś trzeba.
-Gdzie jesteś?-spytałam wyzbywając się obaw i zaczynając ,,rzucać się na głęboką wodę". W sensie ufać komuś, kogo nawet nie widzę.
-Przed tobą. Wyciągnij rękę do przodu. Będziesz szła ze mną-powiedział. Wyciągnęłam nie pewnie rękę. po chwili poczułam czyjąś dłoń. Chyba jego. Złapałam ją mocno, a dana osoba zaczęła mnie ciągnąć przez ciemności. Drogę to musiała znać na pamięć. Kurczowo się trzymałam ramienia owego człowieka. Jestem pewna, że jest nim facet. Oczy zapewne miałam jak piłeczki golfowe. Zawsze mam takie w ciemności. Nie wiedziałam kompletnie nic. Byłam ciągnięta przez obcego mężczyznę, co chwila potykając się o własne nogi.
-Kim jesteś?-spytałam, kiedy wyszliśmy na zewnątrz budynku i szliśmy jak sądzę - przez las.
-Im mniej pytań zadajesz tym lepiej dla ciebie. Nie pytaj o nic, dopóki ci nie powiem, że możesz.
-Ale czemu?-spytałam.
-Mogą nas śledzić i cię usłyszeć. Proszę cię, nic nie mów-zgodnie z jego słowami - umilkłam. I tak mijała mi ,,podróż" z nieznajomym. Przez ciemność. Okropnie się bałam.W każdej chwili przecież mogli nas zabić!
Idziemy już kilka godzin. W ciszy. A raczej biegniemy. Jedyne co słyszę, to nasze przyspieszone oddechy, szelest liści i pękające gałęzie. Jestem padnięta, ale co tam! 
-Daleko jeszcze?-spytałam u kresu sił. Szeptem rzecz jasna.
-Jeszcze trochę. Za chwilkę będziemy.
-A gdzie idziemy?
-Pierw do naszej bazy, a potem z powrotem do kraju.
-A kiedy to będzie?-powiedziałam to, a on się zatrzymał.
-Niedługo dojdziemy. Proszę cię, nie zadawaj więcej żadnych pytań. Jakichkolwiek pytań-powiedział po czym szliśmy dalej. Przez kolejne minuty, a może nawet godziny. PO chwili usłyszałam jakby ktoś za nami biegł. Po chwili usłyszałam strzał. I kolejny. My również zaczęliśmy biec. Po chwili ten człowiek, który cały czas biegł ze mną, który mnie uratował i który trzymał mnie za rękę, chyba dostał, bo padł na ziemię, tym samym puszczając moją rękę. Zwijał się z bólu i ,,syczał". 
-Dokąd mam cię zanieść!?-spytałam przestraszona i przerażona jednocześnie.
-Za tymi drzewami jest baza. Doczołgam się tam. Słyszysz?-spytał, a ja rozejrzałam się wokoło.
-Nie ma ich?-spytałam.
-No właśnie. Nie widzą już nas. Uciekli, ale trzeba się liczyć z tym, że wrócą-powiedział, po czym kolejny raz zaczął zwijać się z bólu. Było już trochę widniej, ale nadal na tyle ciemno, bym go nie widziała.
-Jak mam ci pomóc? Macie lekarza?-spytałam po chwili.
-Po prostu się mnie trzymaj-powiedział, a ja znalazłam w ciemnościach jego rękę i ścisnęłam ją mocno. Czołgał się przez chwilkę. Nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami i urwał mi się film.
Obudziłam się w jakimś pomieszczeniu. Na mięciutkim łóżku. Było tam dość jasno. Rozejrzałam się po nim. Po lewej stronie stoliczek, tuż przy nim drzwi. Nic szczególnego. Moją uwagę przykuła postać po prawej stronie. Wysoka, wyższa ode mnie. Postury męskiej. Umięśniony facio z kapturem na głowie. O tak mogę to określić. I jestem w 100% pewna, że to ten gościu, co mnie wyciągnął z... Od bandytów. Skąd wiedziałam? Bo na nodze miał bandaż. Czyli tam go postrzelili.
-Już się obudziłaś?-spytał odwracając się w moją stronę. Nie widziałam jego twarzy. Przez kaptur widać było tylko czarny kolor. 
-Czemu nic nie pamiętam?-spytałam nie ufnie.
-Zemdlałaś przed samym wejściem do bazy.
-Kim jesteś i co tu robimy?-spytałam odsuwając się na skraj łóżka. Postać usiadła na ego drugim skraju.
-Jesteśmy z tak zwanego ,,ruchu oporu". Bronimy takich jak ty. Jesteś z L.A jak mniemam?-spytał. Pokręciłam twierdząco głową.
-Ja też.
-Jak masz na imię?-tylko na tyle się wysiliłam.
-Ross. 
-Bardzo cię boli?-spytałam kierując wzrok na jego nogę. 
-Nie. Już nie. Kolega się mną zajął.
-Ile to jeszcze będzie trwało?-spytałam.
-Bo ja wiem... Przypuszczamy, że za miesiąc zawrą pokój.  
-Dwa... Dwa miesiące!-krzyknęłam.
-Cii. Uspokój się. Wszystko wskazuje na to, że sytuacja się polepszy. A teraz już cichutko.
-Wiesz co? Uwolniłeś mnie od nich. Nie podałeś żadnych informacji o sobie. Tylko tyle, że masz na imię Ross. Zaufałam Ci, choć nic o tobie nie wiem. Może chociaż ściągniesz kaptur i pokażesz mi twarz?-spytałam spokojnie.
-Uwierz mi, to nie jest dobry pomysł. Rozstaniemy się w L.A więc to nawet nie będzie ci potrzebne.
-Zanim będziemy w L.A trochę minie. Przynajmniej chcę wiedzieć, z kim mam do czynienia-nalegałam.
Chłopak westchnął głośno. Po chwili bardzo powoli zaczął ściągać kaptur, tak jakby bał się mojej reakcji. Po chwili mojej twarzy ukazał się bardzo przystojny blondyn o czekoladowych oczętach, w których można było się utopić. Przyjrzałam mu się bliżej. Od brody kierowała się w stronę prawego ucha blizna, ale bardzo mało widoczna. Jego cera była blada, dlatego blizna - mniej widoczna. I nadal zadawałam sobie pytanie: dlaczego on nie chciał mi pokazać twarzy?
-Dlaczego zwlekałeś ze ściągnięciem kaptura?-spytałam po chwili.
-Nie widzisz?-spytał zaskoczony.
-Czego niby?
-Tej blizny-przejechał palcem od podbródka w stronę prawego ucha.
-Widziałam, ale jest mało widoczna. Tylko dlatego nie chciałeś pokazać twarzy?-nie dowierzałam. Pokiwał twierdząco głową i ją spuścił.
-Moim zdaniem dodaje ci uroku-powiedział lekko się uśmiechając. Chłopak również się uśmiechnął, wciąż na mnie nie patrząc-Jak to się stało?-spytałam.
-Ja i mój kolega dawniej się bawiliśmy jako dzieci. Ktoś na nas napad i zostawił po sobie ślad. Na mojej twarzy został ślad, a kolega...-urwał i spojrzał w stronę okna. Widać - ciężko było mu o tym mówić.
-Zginął?-bardziej stwierdziłam niż spytałam. Spojrzałam na jego twarz. Zacisnął pięści i powieki. Musieli być bardzo ze sobą związani.
-Przykro mi-powiedziałam i spuściłam głowę. Patrzałam w dół bawiąc się swoją bransoletką, którą dostałam od mamy. Mama zginęła w wypadku samochodowym. Taty nie znałam. Byłam jedynaczką. Zaopiekowała się mną babcia, która od dwóch lat nie żyje.
-Czym się zajmowałaś?-usłyszałam po chwili jego głos. Spojrzałam do góry. Spotkałam się z jego ciepłym spojrzeniem, wyczekującym odpowiedzi. 
-No cóż... Po śmierci męża zostałam barmanką-powiedziałam i uśmiechnęłam się lekko.
-Męża?-spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem.
-Tak. Josh zmarł 3 lata temu. Wypłacał pieniądze z banku, kiedy ktoś zrobił napad. Zginął od razu. Dostał w serce-w moich oczach zebrały się łzy, którym za wszelką cenę nie chciałam dać upustu. Nie lubiłam okazywać uczuć publicznie. Nienawidziłam płakać przy kimś. Zacisnęłam mocno powieki powstrzymując płacz. Po chwili z ust Rossa padło kolejne pytanie.
-A mogę wiedzieć ile masz lat?-spytał.
-25.
-Ile lat byliście małżeństwem?
-Zaledwie 2. Bo musiałam go wysłać akurat do banku-i stało się. Zaczęłam szlochać. Nie znajomy mi człowiek (nieznajomy... Znany mi od kilku godzin) po prostu mnie... przytulił i powiedział:
-To nie twoja wina. Znalazł się w nieodpowiednim czasie i nieodpowiednim miejscu.
Nie wiem ile tak siedzieliśmy. Wiem tylko, że pierwszy raz odkąd pamiętam płakałam komuś na ramię. Nawet przed Joshem udawało mi się cudem powstrzymywać płacz.
-Masz rodzeństwo?-spytałam po... jakimś czasie. Po uspokojeniu się.
-Nie, ale mam kolegę, którego traktuje jak brata. Ma na imię Calum. To on opatrzył mi nogę. 
-Czyli on tu jest?-spytałam.
-Tak. Ciągle ze mną. Inni albo są w innych bazach, albo nie żyją.
-Przykro mi-wtuliłam się w niego mocniej. Teraz to ja odgrywałam rolę pocieszyciela.
-Ty chyba nie masz, co?-spytał mnie.
-Nie. Jestem jedynaczką. 
-A gdzie twoi rodzice?
-Mama zginęła w wypadku, jak miałam z 8 lat, ojca nie znałam, a zajmowała się mną babcia. Która niestety od 2 lat nie żyje.
-Przepraszam, nie wiedziałem-powiedział ze skruchą i spuścił głowę.
-Drobiazg. A ty? Wstąpiłeś do ruchu oporu, a twoi rodzice?-spytałam. Westchnął.
-Ja jestem z domu dziecka. Jak wstąpiłem tutaj, to było mi wszystko jedno. Caluma poznałem 5 lat temu. Właśnie w tym miejscu.
Nagle drzwi do pokoju otworzyły się, a w nich stał uśmiechnięty rudy chłopak.
-Cześć. jestem...-nie dokończył, bo mu przerwałam:
-Calum?
-Tak. Skąd wiesz?-spytał roześmiany. 
-Ross mi o tobie mówił.
-Ross? Już zdążyłeś jej powiedzieć? Co jej jeszcze powiedziałeś?-spytał Calum, a Ross się tylko uśmiechnął. Już ich lubię!
-Dobra. Nie mamy czasu. Powinniśmy już się przyszykować. W każdej chwili mogą nas znaleźć i będziemy musieli uciekać-powiedział Ross. 
Od tamtych słów Rossa minęło sporo czasu. Jakieś 4-5 miesięcy. Jeszcze nas nie znaleźli. Jak na razie z chłopakami jest tu fajnie. Codziennie mnie odwiedzają w ,,moim" pokoju. O moim zmarłym mężu już nie myślę tak dużo. W zasadzie prawie wcale. Za to chyba czuję, że zaczyna mi się podobać. Myślę, że ja też nie jestem mu obojętna. W każdym bądź razie na pewno mu tego nie powiem. 
-Dziś chyba będziemy musieli uciekać-powiedział Calum.
-Jak to?-spytałam przerażona.
-No wiesz.., Jak ich tak obserwuję codziennie to widzę, że chyba coś podejrzewają. 
-Na pewno dziś?-dopytywałam się.
-No wiesz... Nie da się określić. Dziś, jutro... Może nawet za kilka dni.
-Ale jak to? Tak nie może być! Ja nie chcę-podbiegłam do Rossa i patrząc mu w oczy powiedziałam:
-Musimy? Tu jest nam źle?
-Lau... Zrozum. Jak się stąd nie wyniesiemy, a oni znajdą naszą bazę, to wątpię, abyśmy przeżyli. A ja sobie bym nie wybaczył, gdyby coś ci się stało-powiedział i mnie przytulił, tym samym uspokajając. Skoro to konieczne...
I wiecie co? Już następnego dnia musieliśmy opuścić tę bazę. Ale to nie koniec mojej historii. Po wyjściu z bazy (swoją drogą bardzo ciemno było jak ją opuściliśmy) słyszeliśmy kroki. Śledzili nas. I wtedy się stało.
-Aaaa!-usłyszałam za sobą. Odwróciłam się, ale przez panującą ciemność nikogo nie dostrzegłam. Po głosie poznałam jednak, że krzyk należał do Caluma. Ross ścisnął mocniej moją dłoń, którą jak zwykle trzymał, by mnie poprowadzić. Spojrzałam na niego. Światło księżyca padało akurat na jego bladą twarz. Zacisnął mocno powieki i spojrzał do tyłu. Chyba zobaczył Caluma, bo natychmiast z jego oczu poleciały łzy. Podszedł ze mną w jakieś miejsce i powiedział:
-Cal-Calum?-jego wargi drgały-Calum!-krzyknął głośno. A wtedy z ust Caluma wyszło ciche:
-Przepraszam stary. Byłaś dla mnie bratem. Nie zmarnuj swojej szansy. Wierzę w ciebie...-Ross spojrzał na niego z litością i przerażeniem. Zaczął płakać jeszcze głośniej.
-Calum! Nie odchodź! Calum!-przytuliłam go mocno. A on wciąż, płacząc mi w ramię powtarzał cicho:
-Calum...
<Blisko L.A>
Ciągle zastanawiało mnie, co miał na myśli Calum z tą ,,szansą". Ross nadal nie pogodził się ze śmiercią Caluma. Ja zresztą też nie. Ross mówi, że jesteśmy blisko L.A. Zauważyłam, że wojny chyba już nie ma. Nie spotkaliśmy w ogóle ani jednego z bandytów. 
-Ross?-spytałam tym samym przerywając milczenie między nami.
-Co?-spytał patrząc w dal beznamiętnym wzrokiem.
-Bardzo ci go brakuje?-spytałam ciągle na niego patrząc. Jego wyraz twarzy nie zmienił się choćby na chwilkę. Lekko się uśmiechnął i powiedział:
-Już nie tak bardzo jak na początku. Bo mam przy sobie wsparcie. I dopóki będziesz obok mnie zawsze tak będzie-na jego słowa lekko się uśmiechnęłam. Przytuliłam się do niego, tym samym zatrzymując go.
-Będę na zawsze-powiedziałam, a on na mnie spojrzał z iskierkami w oczach.
<W L.A>
Tych całych ,,bandytów" nie ma już w ogóle. Ja i Ross jesteśmy małżeństwem. Codziennie powtarza mi, że jestem dla niego ważna i że mnie kocha. Nie mam, co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale niestety: nic, co daje nam szczęście nie jest wieczne.
-Gdzie jesteś Ross...-spytałam sama siebie mając w ręku telefon i patrząc się w jego wyświetlacz w kółko sobie powtarzałam słowa: ,,przecież nic mu nie jest". Chociaż sama w to nie wierzyłam. Ross nie odbierał ode mnie w ogóle telefonów. A dzwoniłam do niego z 20 razy. Ciągle tylko: ,,po sygnale zostaw wiadomość". Odłożyłam telefon na stolik i poszłam do kuchni zaparzyć sobie melisy. Już miałam czajnik w ręku jak nagle mój telefon zaczął dzwonić.
-Halo-powiedziałam szybko nie patrząc na wyświetlacz. Ciągle łudziłam się, że dzwoni Ross.
-Pani Lynch?-spytał ktoś po drugiej stronie.
-Tak. To ja. O co chodzi?
-Kim Monys. Pielęgniarka ze szpitala. Pan Ross Lynch jest na Wall Street. 
-Jejku!-krzyknęłam-Co mu jest?
-Ktoś postrzelił go w okolicę brzucha. Stracił dużo krwi i nie wiadomo czy przeżyje. Tym bardziej, że zaznaczył, że na transfuzję się nie zgadza ze względów...-nie dokończyła, bo jej przerwałam.
-W której sali leży?
-230. Ale na razie ma...
-Będę za chwilkę.
Ubrałam się i wybiegłam z domu najszybciej jak potrafiłam. Cała się trzęsąc trafiłam w końcu do szpitala na Wall Street. Na salę nie pozwolili mi wejść. Okazało się, że pielęgniarka chciała mi przekazać, że operują go. Chodziłam w kółko w tę i z powrotem. Po chwili na ten sam korytarz, co ja przyszli jacyś ludzie.
-Dzień dobry. Czy wie Pani może gdzie leży Ross Lynch?-spytała jakaś bardzo ładna blondynka. Miała zielony płaszcz, podkreślający kolor jej oczu. 
-Tak. Ale operują go. Kim Pani jest?-spytałam.
-Ah. Gdzie moje maniery!-uśmiechnięta od ucha do ucha dziewczyna powiedziała:
-Jestem Kimberley. Narzeczona Rossa. A Pani to?-spytała z zadziornym uśmieszkiem tak, jakby mówiła: ,,już wygrałam z tobą. Możesz iść".
-Laura. Jego żona-powiedziałam do zamurowanej kobiety po czym pędem opuściłam szpital. Nadal do mnie nie docierały jej słowa. Ci ludzie to zapewne jej rodzina. A ja ciągle zastanawiałam się, o co w tym wszystkim chodzi? Czemu mój własny mąż mnie okłamał?
-Zaczekaj!-ktoś krzyknął za mną, gdy znajdowałam się poza murami szpitala-Stój!-odwróciłam się.
-O co chodzi?-spytałam nadal oszołomiona nowymi wiadomościami.
-Hej. Jestem brat Kimberley. To nie zupełnie tak, że ona jest jego narzeczoną-powiedział na jednym tchu, po czym łapczywie zaczął łapać oddech. W końcu przed chwilką biegł do mnie.
-A jak?-spytałam, a do moich oczu dostały się łzy.
-Ross zapewne ci mówił, że był z domu dziecka. Tam miał taką jakby rodzinę. To znaczy nie prawdziwą, ale traktował młodsze dzieciaki jak rodzinę. Ten dom dziecka była taki biedniejszy. I niestety każdy, kto opuszczał ten dom dziecka zostawał bez grosza. Chyba że jakaś osoba, która chciała przekazać trochę pieniędzy na ten dom dziecka i która sama z niego pochodziła, musiała wziąć ślub z kimkolwiek. Wtedy cała wioska panny młodej wpłacała pieniądze właśnie na ten dom dziecka, a potem mogli wziąć rozwód. I tak było z nimi. Ross jej nawet nie kocha, ale z tego względu, że zależało mu na tych dzieciakach zrobił to - zaręczył się.
-Ale skoro nie są małżeństwem, to kasy dom dziecka nie dostał-zauważyłam.
-Ross dostał zaproszenie do jakiegoś ruchu. Chyba oporu, na 7 lat. W tym czasie chętni wpłacali pieniądze. Wiem, trudno to zrozumieć, ale cóż. 
-Czyli teraz zabiorą tym dzieciom pieniądze?
-Jeżeli Ross ożeni się, to nie. 
-Z kimkolwiek?
-No tak.
-Ja jestem jego żoną-powiedziałam, co chłopak odwzajemnił.
-To ja i Kimberley znikniemy z waszego życia. Miło było cię poznać.
-Wzajemnie-uśmiechnęłam się i wróciłam z powrotem do szpitala.
Kierowałam się szybko w stronę sali, w której leżał mój ukochany. Dowiedziałam się na dole, że Ross od kilkunastu minut już może przyjmować gości i kilku już stamtąd wyszło. Chyba Kimber też.
Weszłam po cichu do sali. Ross od razu zaczął.
-Laura, to nie tak jak myślisz-od razu się tłumaczył. Jaki kochany.
-Czemu mi nie powiedziałeś?-o dziwo byłam bardzo spokojna. Ujęłam jego dłoń w swoją i spojrzałam prosto w oczy. Pełne miłości oczy.
-A chciałabyś być ze mną, gdybyś wiedziała, że mam narzeczoną? I to nie z miłości? Zrozumiałabyś czy uciekła? Może myślałabyś, że chcę cię wykorzystać-szczerze mówiąc - miał rację. Pewnie i bym tak pomyślała... 
-Może masz rację-spuściłam głowę.
-Lau... Ale ja cię naprawdę kocham!-powiedział od razu.
-Wiem. Udowodniłeś mi to nie raz. I wiesz co? Też ci coś powiem. Ja ciebie też-uśmiechnęłam się i go pocałowałam.
,,One shot na podstawie książki"

6 komentarzy:

  1. Ppamiętam to doskonale! Twój pierwszy? Chyba... Tak. Jesteś podobna do.Vanessy Marano,.przynajmniej.na tym zdjęciu!:* i jesteś ładna, bardzo ładna i urodą grzeszysz! One.Shot wiesz dobrze, że jest cudowny, doskonały i tylko mi.zdrać jaka to.książeczka:) bay,:*:*:*:*

    OdpowiedzUsuń
  2. One shot wspaniały:)
    Jesteś bardzo ładna i podobna do Vanessy:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam takie malenkie pytanie.....
    Czy bedziesz usuwac te posty z rozdzialami?

    ~Wika

    OdpowiedzUsuń
  4. Zostałaś nominowana do LBA !!!
    Pytania na blogu : http://rydellington-story.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń